Na obrzeżach moich zainteresowań jest też literatura. Od lat spisuję zaskakujące sytuacje, jakie zdarzają mi się w czasie podróży. Przykładem takich tekstów jest opublikowane w materiałach konferencyjnych wspomnienie o wagonie WARS-u:
Krzysztof M. ROSTAŃSKI: Warsztaty "otwierania się". w: Horyzonty Architektury Krajobrazu, Warsztaty. SGGW, Warszawa 2010, s.68-69
Być może zbiór wszystkich opowiadań ukaże się kiedyś drukiem ku pociesze znękanych codziennością ludzi. Kilka z nich zostało przesłanych Januszowi Odrowążowi-Pieniążkowi, co spotkało się z jego zainteresowaniem i uwagą - "dlaczego tych opowiadań nie jest więcej". Wychowałem się na jego książkach, pewnie dlatego rodzaj humoru, jaki tam znalazłem, mnie także się udzielił.
Poniżej jedno z opowiadań:
Sheffield
Idę w kierunku ogrodu botanicznego. Plan z Google Maps nie ma nazwanych większości ulic. Telefon kilka razy pytał, czy ma przyjmować dane z sieci. Za każdym razem, jak wybierałem "tak", telefon testował połączenie przez parę minut. Pewnie taki podstęp by wyciągnąć trochę pieniędzy. Zobaczymy w domu. Ponieważ to nie zachwyca, przy kolejnym pytaniu wybrałem opcję "nie". W ten sposób telefon się zdenerwował i w newralgicznym momencie nie pokazał mi mapy. Kończyła się gdzieś w połowie Holandii. Drzewa na horyzoncie okazały się być Cmentarzem, ale wreszcie się odnalazłem. W Sheffield na ulicach nie ma drzew. Bywają całe kwartały z jedynie kilkoma krzakami na klombie. Poza tym beton. Czym oni oddychają, jak jest upał? Może tu nie ma upałów? Mój spacer dzielił się na chwile ze słońcem, mżenie i ulewy. Przeplatało się to cały dzień. Wkroczyłem wreszcie do ogrodu botanicznego. Genialna trawa, choć nie wszędzie. Ogród prerii - rośliny tak piękne, jak też niebezpieczne dla europejskiej przyrody. To tylko kwestia czasu, gdy te popularne "łąki" uciekną poza miasto i wyprą to, co lokalne. Swoją drogą to dziwne, ale wszyscy ludzie, którzy tu spacerują, mają ze sobą psy. Dość dużo osób pieliło kolekcje. Zdziwił mnie pan w wieku mocno po siedemdziesiątce, który pracował razem z pozostałymi. Okazuje się, że w Sheffield mają wolontariat dla ludzi, którzy chcą popracować przy zieleni. Pielęgnują nawet zieleń wzdłuż rzek. Cóż, kwiaty kwiatami, ale jeść trzeba. Wszedłem do pierwszego bistro, które prowadził Turek. Właściwie to okazał się być Libańczykiem. Zamówiłem coś, prosząc o coś ciepłego. Pan rzucił jakąś nazwę i potwierdził, że to na pewno na ciepło. Usiadłem przed telewizorem z wiadomościami z Libanu i po libańsku. Na ekranie rozprawa Hosli Mubaraka. Niestety nawet napisy były po arabsku.
- Jesteś z Polski? - rzucił sprzedawca zza kontuaru. Trochę mnie zaskoczył.
- Tak, faktycznie, tak tu dużo Polaków?
- Dzień dobry! - rzucił po polsku i przeszedł na angielski. - No dość dużo. A ja byłem w Polsce. Byłem w Warszawie, we Lwowie.
Człowiek na oko trzydziestoletni, a jakby dotknięty historią. Skąd Lwów? - nie dopytywałem. Takie pytania mogą zepsuć nastrój. Do tego "czegoś" wziąłem zimną colę. I całe szczęście bo chili było dane od serca.
Człowiek na konferencjach słucha pomysłów na naukę. Czasem jest coś ciekawego, ale częściej to zwykłe zawracanie głowy. Dowody na oczywistość pewnych zjawisk, studia przypadku robione przypadkiem itp.
Parę razy zdarzyło mi się znaleźć na jednej sesji z Simonem Bell'em. Gdybym umiał się tak płynnie wyrażać po angielsku, pewnie reagowałbym podobnie. Simon co głupsze referaty kwituje ostrym pytaniem. Tym razem jakiś pan pokazywał przypadkowe zdjęcia podwórek, skwerów. Nakładał na sylwety drzew owale a potem prostokąty. Trudno powiedzieć, czego taka analiza miała dowodzić. Bell jak zwykle się zgłasza:
- Czy mógłby pan powiedzieć, po co robi pan takie badania i po co w ogóle nam pan to pokazuje. Czy to ma w ogóle jakiś cel?
- Trudno to teraz sprecyzować, to dopiero początek pracy - odpowiada niespeszony mówca. Jak zbada sprawę, to się okaże jaki był tego cel.
Kolejna sesja. Pani pokazuje, jak przy pomocy Corela zamienić zdjęcie z krajobrazem nadmorskim na plamę jasną lub ciemną. Narzędzie użyte przetwarza obraz fraktalnie. Najwyraźniejszy dwubarwny obraz daje ustawienie miary fraktalnej na około 1,6. Tak orzekła przynajmniej badana grupa studentów.
Bell jak zwykle włącza się do dyskusji:
- Nie sądzi pani, że matematycy żałują, że postanowiła pani zająć się krajobrazem?
Przyszła na mnie kolej. W końcu zapomniałem już wiele z tego, co dałem do prezentacji tydzień wcześniej. Jak zwykle wypadały mi najprostsze słowa i musiałem je definiować dookoła. Niguel Dunnett wydawał się być zainteresowany. Pogadaliśmy trochę. Muszę mu posłać swój artykuł o modelach naturalizmu. Ja wchodzę w biologię jako architekt, on jako ogrodnik. Mamy takie wspólne skrzyżowanie. Po moim wystąpieniu Bell się nie odezwał. Wieczorem biegnę do niego podziękować.
- Dziękuję, że po mojej prezentacji nie rzuciłeś jednej ze swoich "cutting remarks", jesteś bardzo wspaniałomyślny i "very kind, very understanding" - spodobały mu się moje analizy graficzne estetyki zbiorowisk leśnych.
Krzysztof M. Rostański
Moje opowiadania zwykle dotyczą sytuacji, jakie faktycznie przeżyłem. Rzeczywistość zwykle jest ciekawsza niż fikcja. Sposób patrzenia na świat zawdzięczam w dużej mierze mojemu Ojcu (http://pl.wikipedia.org/wiki/Krzysztof_Rostański). Jego pamięci poświęciłem kilka poniższych słów:
Wspomnienie
Dom moich rodziców zawsze pełen był gości. Wielu z nich mówiło różnymi językami, jakich nie znałem, ale starałem się rozwijać mój angielski, aby przydać się na coś. Czasem przydatny nie byłem. Był taki dzień, gdy wskazówka barometru sięgnęła dna. Wróciłem do domu ze szkoły. Mleko w butelce stało przy wycieraczce. Wziąłem je i postawiłem na stoliku obok telefonu. Pech chciał, że obróciłem się, mając wciąż na ramieniu torbę. Mleko rozbiło się w drobny mak na dywaniku, w korytarzu. Nawet ściany były zachlapane. Zaniosłem torbę do pokoju. Otworzyłem okna. Zebrałem większe kawałki szkła. Zwinąłem dywanik. Gdy wynosiłem go na balkon, usłyszałem, jak trzasnęły jakieś drzwi. Odgłos tłukącego się szkła sugerował rozwój sytuacji. Szyba w drzwiach pokoju gościnnego straciła na wyrazie. Właściwie to straciła go zupełnie. Niestety wtedy przez parę dni był u nas prof. Joahim Schweitzer. Dobrze by było, gdyby mógł zamknąć swój pokój. Wziąłem szufelkę i miotełkę. Wtedy zadzwonił dzwonek u drzwi. Prof. Schweitzer wszedł do korytarza. Rzucił ze śmiechem: „No bus - zu Fuss”. W latach siedemdziesiątych autobusy jeździły, rozkładem jedynie się sugerując. Rozejrzał się. Ukląkłem, by zmieść chociaż szkło. Gdy docisnąłem łopatkę do podłogi, jej rączka się wyłamała i została mi w ręce. „Eine grosse Katastrophe” – rzucił gość i zamarł. Ja już byłem pogodzony.
Ojciec dbał, byśmy mieli kontakt ze światem. Uważał to za ważne. Uniwersytet organizował wymianę wakacyjną dzieci. Miało to jakiś związek z ONZ-em. Adam pojechał do Włoch, do Forli. Stamtąd przywiózł Marco. Pewnego dnia na kolacji była też Adama koleżanka z Włoszką Eleną. Okazało się, że Elena była socjalistką. Marco miał przeciwne sympatie. Gdy rzucił, że włoscy socjaliści chcą mieć w kraju socjalizm, ale w kieszeniach kapitalizm, rozpętała się burza. Poszedłem na dwór wyrzucić śmieci. Z daleka, przez okna słychać było ich krzyk. Faktycznie Włosi pełni są ekspresji. Nawet ojciec miał kłopot, aby ich uspokoić. Ja trafiłem spokojniej. Lars mieszkał w Vordingborgu, przy cmentarzu. Rano zawsze witał mnie wesoły widok kolorowych kwiatów i zniczy. Gdy był u nas, odwiedził ojca prof. Wladilen Makarow. Gdy Lars usłyszał język rosyjski, zamknął się w pokoju. Zajrzałem do niego. Siedział pochylony na wersalce. „Komunist? Komunist?”. Wyraźnie był przerażony. Uspokoił się wieczorem, gdy ojciec odwiózł profesora do hotelu.
Był dżdżysty dzień. Teren, tym razem to był las. Szliśmy duktami rozjeżdżonymi przez ciężki leśny sprzęt. Był z nami znany ojcu doktor z innej uczelni. W pewnym momencie wydłubał z kałuży coś, co miało może dwa, trzy liście i pokazał ojcu mówiąc, że jest to... i tu padła łacińska nawa. Nic mi wtedy nie mówiła. Ojciec spojrzał i odrzekł: „To... (znowu nazwa łacińska, lecz nieco inna), niech pan spojrzy. (tu nazwa łacińska jakiejś części rośliny – do dziś stanowiąca dla mnie tajemnicę) ...jest wygięte w górę, u tamtej powinno być wygięte w dół. Może to nie była ważna dla nich sytuacja. Dla mnie była przełomowa. Dlatego nie poszedłem na biologię. Uznałem, że to nie jest możliwe, by poznać wszystkie polskie rośliny rodzime. Tu ojciec zawsze pozostanie dla mnie niedoścignionym wzorem.
Ścieżka prowadziła skrajem lasu i szerokiej łąki. Wyglądała na rzadko koszoną. Uczestnicy zjazdu PTB w Szczecinie szli gromadnie w kierunku klifów na Wolinie. Nasz przewodnik od czasu do czasu przystawał, pokazując ciekawe miejsca. Kto by pomyślał, że koniec Polski może tak fascynować? Ojciec rozglądał się ciekawie. Nagle zszedł parę metrów w łąkę. „O, macie tu... (łacińska nazwa storczyka)”. Pochylił się nad jakimiś niepozornymi liśćmi. Przewodnik podbiegł zawisając nad rośliną z szeroko otwartymi ustami. Coś wcześniej mówił, ale słowa jakby przestały brzmieć. W ogóle zastygły w powietrzu. „Wie pan, od lat prowadzimy tu studentów na zajęcia z fitosocjologii, nigdy nikt nie podał stąd jego stanowiska”. Wokół słychać było szum drzew, jakiegoś ptaka. Po chwili odezwały się też głosy ludzi. Czasem zdziwione, czasem poważne, ktoś się zaśmiał. Lubiłem wałęsać się z nim po różnych wertepach. Mnie interesowały faktury i barwy. On miał worek. W domu czekał na nas fascykuł. Te najciekawsze rośliny wyglądały tak jakoś zwyczajnie. Te piękne zawsze znajdowano wpierw, dla badaczy raj otwierał się dopiero później. Ojciec zwykle te piękne omijał, co zawsze wzbudzało mój bunt, kwitowany jego lekkim uśmiechem.
Korytarze, a właściwie schody auli Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Wielu znajomych i nieznajomych. Kilkuset członków zjazdu PTB. Wszyscy zabiegani. Kto, kiedy coś wygłasza? Kto będzie miał najciekawszą prezentację? Obok mnie przebiega człowiek w moim wieku. Docierają do mnie jego słowa: „Przyjechał Krzysztof Rostański z małżonką!”. No, to pech. Ojciec został w domu, a tym razem przyjechałem tylko ja z moją żoną. Pół pietra wyżej znów słyszę zamieszanie i poszukiwanie mojego ojca. Kasia poszła do Ogrodu Botanicznego. Zawsze woli to, niż całodniowe wykłady. Przed wejściem na aulę spotykam prof. Janusza Hereźniaka. „O, słyszałem, że przyjechali pana rodzice.” – „Nie, to pomyłka. Zostali w domu. W tym miesiącu Ojciec właściwie tylko się przesiada z pociągu na pociąg.” - „To szkoda. Tu wszyscy myślą, że gdzieś tu jest.” – „No tak, to jego wina, że mnie też nazwał Krzysztof” – odpowiadam ze śmiechem. Kiedyś, gdy jeszcze mieszkałem z rodzicami, zadzwonił telefon – „Cześć Krzysztof!” – padło ze słuchawki. „Cześć” – powiedziałem z wahaniem – „Ale to chyba pomyłka”. „Krzysztof, przecież to ja, Janusz” – „Janusz, no nie wiem”- „No Janusz, kolega z Mickiewicza”. Ja też chodziłem do liceum Mickiewicza w Katowicach, ale Janusza tam nie było. „To chyba jednak chodzi o mojego ojca. Ja też jestem Krzysztof , ale ten młodszy”. Jakiś czas musieliśmy poświęcić, aby przestać się śmiać.
Krzysztof M. Rostański